Pamiętasz to, bo jeseś już stary. Masz więc ogromne doświadczenie w znoszeniu rozczarowania poziomem polskiego sportu. Wkurza cię, że ciągle ci sami otyli kolesie pławią się w dobrobycie, awanturują o „meczowe” za przegrane spotkania, i – generalnie – lepiej wypadają w telewizji, niż na boisku.
Bo nawet wtedy, gdy na igrzyska cudem jakims się dostaniemy (na przykład, bo organizator bierze udział z automatu, albo rozchorują się zawodnicy piętnastu innych drużyn i nasza narodowa jedenastka, szesnasta na liście rezerwowej, zakwalifikuje się), to i tak nic z tego nie będzie.
Oprócz nadziei tak zwanych kibiców w kapciach.
Do których ja też należę. Choć na stadion zdarza mi się chodzić, to nigdy, przenigdy, nie przyszłoby mi do głowy, żeby tracić czas na tak zwaną „reprezentację” pod wodzą Smudy, Janasa, Piechniczka czy kogokolwiek innego. Kiedyś, owszem, czas ten traciłem. Znam doskonale poczucie zawodu, kolejnych niespełnionych obietnic. Można powiedzieć – reprezentacja i ciągłe rozczarowania wpłynęły na to, jakim jestem człowiekiem.
Wolałbym więc oszczędzić tego mojemu synowi, gdybym miał córkę – też. Nie chciałbym widzieć w jego oczach ciągłego rozczarowania, i jeszcze, co gorsza, próbować go pocieszać. Patrzeć, jak robi sobie nadzieję, że stanie się coś wielkiego, a potem nie rozumie, dlaczego, po raz kolejny, wyszło jak zwykle.
Ponieważ jesteś odpowiedzialnym rodzicem, i wiesz, jak niekorzystnie wpływają na twoje dziecko rozczarowania (dlatego realizujesz składane obietnice), a przede wszystkim – nie chcesz go okłamywać, wybierasz jeden z poniższych sposobów, by zaimpregnować siebie – i swoje dziecko – przed efektami działalności polskich tak zwanych piłkarzy.
Metody te są sprawdzone przez wielu ojców ze wszystkich 16 województw, którzy gwarantują ich skuteczność – z całą pewnością większą, niż niektórych grających w piłkę obywateli nadwiślańskiej krainy.
Masz sto procent pewności, że – stosując się do poniższych wskazówek – będziesz odporny na wszelkie „poooolskaaaaaa, biaaaaałooooo-czerwooooniiiii”, „wywieśmy flagę dla naszych”, dwunastych zawodników i piąte stadiony. I że jedyne, co od czasu do czasu ci się wyrwie, to – „już za cztery laataaaaaa”, gdy inni będą w arcyżałosny sposób po raz kolejny udowadniać sobie, światu i całemu PZPN-owi, że „niiic się nie staaaaałoooooo”.
1. Zacznij grać samemu. Z pewnością w twojej okolicy jest drużyna ligi okręgowej, albo lokalna, albo kumple z pracy kopią na hali co czwartek. Dołącz do nich. Strzel swoje własne bramki, obroń kilka piłek. Zacznij się ruszać dalej, niż do lodówki po browar w oczekiwaniu na rozbieg wykonującego rzut wolny zawodnika.
Twierdzisz, że nie masz czasu? Oczywiście: nikt z nas go nie ma. Zastanów się, ile razy dziennie wchodzisz na swój ulubiony serwis z filmami, ile seriali oglądasz (myself included), przypomnij sobie zmarnowane godziny w Battlefielda, Counter-Strike’a, WoWa, LoLa czy inne elektroniczne historie. Raz w tygodniu – to naprawdę niezbyt często, ale wystarczająco, żeby poczuć ducha sportowej rywalizacji, kopnąć parę razy szmaciankę, wypruć sobie płuca na zewnątrz i pomyśleć o rzuceniu palenia. Poza tym, sport, jak wiadomo, dostarcza endorfin: powie ci to każdy psychoterapeuta. Niewielkim więc wysiłkiem (finansowym) możesz zrobić sobie dobrze. I, co trudno przecenić, mieć wpływ na boiskowe wyniki – czego nie da ci telewizor.
2. Zacznij kibicować komuś innemu. Możesz to robić lokalnie (Wisła Kraków, Legia Warszawa, Lech Poznań, Perła Złotokłos), albo globalnie: Niemcom, Hiszpanom, Anglikom, Brazylijczykom. Każda z tych drużyn gra lepiej, niż przesycona polityką reprezentacja PZPN-u. Zrozum, że to nie jest reprezentacja Polski: po pierwsze, są tacy, którzy kwestionują polskość niektórych zawodników; po drugie, są inni, którzy wiedzą, że kryterium powoływania do kadry niekoniecznie są wyniki boiskowe, a – być może – wcale niekoniecznie sportowe układy. Dlatego w koszulkach PZPN-u nie zobaczysz polskiego Tsubasy, ani nawet młodych zdolnych. Zobaczysz wciąż te same, zawodzące w zasadzie za każdym razem twarze.
Uważasz, że to zdrada stanu? Są reprezentacje, w której grają tacy sami Polacy, jak ci w biało-czerwonych. A poza tym, czy naprawdę to, że urodzileś się w naszym pięknym kraju oznacza, że nie możesz cieszyć się dobrym futbolem? Zamiast czekać na niego do końca świata, wykorzystaj to, że jesteś obywatelem Unii (albo świata, jak wolisz) i wybierz sobie taką jedenastkę, której mecze z przyjemnością i emocjami będziesz oglądał. I która ma szansę zdobyć czasem tytuł.
3. Wybierz inny sport. Chcesz być patriotą, kręci cię okrzyk „Polska!”, na wspomnienie husarii dostajesz migotania przedsionków? Odklej się więc od piłki nożnej i spójrz łaskawszym okiem na te dyscypliny, w których Polacy mają większe szanse na sukces. Wybór jest szeroki, bo w piłce nożnej jesteśmy tak naprawdę na samym końcu; niezależnie od tego, co na ten temat twierdzą władze PZPN-u i premier Tusk.
Czarny sport, czyli żużel jest tak samo polski, jak piłka nożna; nie bez przyczyny tak samo określa się czarny kawior, czyli kaszankę – równie polską specjalność. Podobno odnosimy też sukcesy w tenisie ziemnym, a bywa, że i stołowym. Mamy całkiem niezłych żeglarzy, himalaistów, siatkarzy (a raczej: siatkarki), nasz koszykarz gra w NBA. Gdzie nie spojrzeć – są większe możliwości, niż na Stadionie Narodowym. Chyba, że akurat gra tam twoja ulubiona kapela.
4. Przestań zakładać, że stanie się cud. Jesteś całkowicie niereformowalnym prawdziwym kibicem, który jest z drużyną na dobre i na złe? W przypadku PZPN-u masz mniejsze szanse na radość, niż na obejrzenie upadku meteorytu (a ponieważ to ostatnie miało miejsce całkiem niedawno, być może uda się radosnej ferajnie zwyciężyć jakąś pietruszkę). Niemniej jednak twoje poparcie dla sprawy jest godne szacunku. W takim przypadku jedyne, co możesz sobie zrobić, to osłodzić gorycz nieuchronnej porażki: zarówno środkami chemicznymi, produktami przemiany materii drożdży, słodyczami bądź – i to może być metoda najpewniejsza – obstawiając u bukmaherów wynik odwrotny, niż oczekiwany.
Jeśli więc stanie się tak, że wygra twoja drużyna – czerpiesz radość z nieprawdopodobnego zjawiska i cieszysz się razem z pozostałymi naiwnymi rodakami. Twoje trwanie przy skazanej na wieczne porażki drużynie jest nagrodzone, a więc nie zauważysz straty, jaką będzie przegrany zakład sportowy. Jeśli jednak wygrają ci drudzu – wiadomo, po niesportowej walce – wtedy stan twojego konta nieco się wzbogaci, a trudno spodziewać się, by było to coś co kogokolwiek smuci. Jest to więc sytuacja win-win. Obstawiając każdy mecz, w ten sposób dość szybko uzbierasz na rodzinne wakacje all inclusive.
5. Uznaj, że to wina działaczy. Być może w jakimś stopniu tak jest: Polski Związek Piłki Nożnej nie zmienił się zbytnio od czasów, gdy go założono. Przetrwał komunę, przetrwa i kapilalizm. Z tymi samymi ludźmi u steru, tą samą tkanką społeczną, głosującą na swoich kolegów.
Być może to ich wina, że nasi piłkarze nie strzelają. Być może to ich wina, że polska myśl szkoleniowa tkwi tak daleko w ogonie świata, że nawet zagraniczny selekcjoner nie jest w stanie dać rady. Być może to ich wina, że trenerem zostaje ciągle ktoś z tego samego rozdania: twarze, które oglądałeś już wcześniej i będziesz oglądał dalej.
Nie zmienia to jednak faktu, że reprezentacja PZPN-u będzie wciąż grała tak samo. Nic się nie zmieni, bo nie ma jak. Jesteśmy skazani na dalsze przegrane, chyba, że stanie się cud.
Ale do tego czasu lepiej jest zaimpregnować się na sportowe porażki. One, oczywiście, gdzieś tam dalej bolą. Ale można ten ból sobie osłodzić.